Hej dziewczyny!
Jestem już 2 miesiące tutaj w Stanach. Jak do tej pory wszystko jest w porządku, jakoś się układa powoli i zdecydowanie wpadłam już w tygodniową dość nudną rutynę. Teraz jeszcze na dodatek mam angielski więc w ogóle czas mi ucieka...
Ale może od początku: lot samolotem super i bez problemów. Kocham latać!! To takie niesamowite patrzeć na wszystko z góry. Szkolenie opór nudne i mega zimno w tych salach konferencyjnych, najgorszy był chyba pierwszy dzień. W NYC byłam na obu wycieczkach no i co tu dużo mówić, meega! Na początku trochę tak dziwnie się tam czułam, ciężko to wytłumaczyć, nie czułam takiego wow tylko bardziej, że wreszcie jestem we właściwym miejscu, a do tego wszystkiego jeszcze przytłoczona tym, głupie, I know, I know...
Pierwsze chwile u rodzinki spoko, trochę zdystansowani byli ale też nie było niezręcznie w ogóle, potem z każdym dniem lepiej. Party people to z nich nie są ale wszystko układa nam się bezproblemowo. Nie wtrącają się w to co robię z dziećmi, nie zwracają mi uwagi, ufają, pomagają. Ogólnie narzekać nie mogę; nie muszę sprzątać, nie płacę za benzynę, nie gotuję, hości pożyczają mi kasę lol, nie pracuje więcej niż muszę ale jednak wolałabym chyba mieć trochę bliższe relację z nimi. Jasne mogę z hostami pogadać kiedy chce, czuje się komfortowo w domu itd ale brakuje takiej bliskości, spędzania więcej czasu razem itd. Właśnie tego się trochę obawiałam przed przyjazdem, że będą trochę zamknięci(?) i tak jest. Dzieci: mały jest dosłownie najsłodszy na świecie i wcześniej nie było z nim żadnych problemów, ale teraz już trochę szaleje, "NO" to jego ulubione słowo. Starszemu trochę zajęło przekonanie się do mnie, na początku nie chciał się bawić razem i takie tam, ale spoko nie przeszkadzało mi to haha. Nie powiem żeby był najgrzeczniejszym dzieckiem na świecie ale jakoś ciężko też nie jest. Gdyby nie to że każą mi latać za sobą i bawić się w berka to byłoby bardzo spoko.
Pogoda tutaj jest dziwna, do niedawna jeszcze w ciągu dnia były upały do 30 stopni i oczywiście bezchmurnie, tylko poranki i wieczory były chłodne. Ale teraz się już ochłodziło, rano jest opór zimno, dzisiaj np. było 13 stopni a potem o 14 gorąco wiec masakra, nie wiadomo jak się ubierać, j a chodzę w kurtce, długie spodnie, zakryte buty a dzieci szorty i krótki rękawek :D No i oczywiście wszechobecna klimatyzacja, której szczerze nienawidzę.
San Francisco - jak do tej pory byłam tam tylko dwa razy, żałosne hahah, ale w niedzielę chyba pojadę znowu. Aż mam wyrzuty sumienia, że co by było jakbym musiała nagle wracać i przez dwa miesiące mieszkania tutaj w ogóle nie poznała tego miasta. Nie potrafię opisać jakie wrażenie na mnie wywarło, z jednej strony bardzo mi się podobało ale z drugiej trochę się rozmywało z moimi wyobrażeniami. Ale przede mną jeszcze sporo wizyt za nim będę mogła sobie wyrobić pełną opinię. Po prostu wydawało mi się, że zakocham sie w tym mieście od pierwszej chwili i byłam przekonana, że to moje miejsce na ziemi a tak się nie stało. Narazie.
Za mną już pierwsze większe trzęsienie ziemi, to było jakieś dwa tygodnie po moim przyjeździe i było całkiem silne, z tego co pamiętam koło 6 stopni w tej sklai. Niesamowite przeżycie, obudziłam się w nocy i całe łóżko się trzęsło i drzwi trochę latały w futrynie. Bardziej byłam tym wszystkim excited niż przestraszona. Ale wszyscy mówią, że było to najsilniejsze od dłuższego czasu, i że raczej tu u nas ich nie czuć aż tak bardzo.
Tutaj gdzie mieszkam, middle of nowhere, mam małe zoo, codziennie widzę jelonki i sarenki, nie ma spaceru bez nich i cały czas boje się, że wpadną mi pod samochód. Jaszczurki też są codziennością dla mnie. Wiewiórki są tu wszędzie! Od czasu do czasu spotykam też dzikie indyki (!), szopy pracze i inne tego typu. Oczywiście bliższe spotkanie z największym pająkiem w moim życiu też już za mną lol.
Angielski - przed wyjazdem zawsze jakoś tak ironicznie pochodziłam to tego tematu, nie potrafiłam zrozumieć obaw przed wyjazdem związanych z poziomem angielskiego, całego tego analizowania czy ten angielski będzie się poprawiał czy nie. Wychodziłam z założenia, że martwienie się tym jest bez sensu i przecież oczywiste jest, że szybko angielski podłapiemy. Aż tu nagle sama stałam się taką osobą haha. Jestem tu dwa miesiące a mój angielski ani rusz. Jasne jakieś tam nowe słówka ogarnełam ale raczej niewiele, wręcz czasami wydaje mi się, że jest gorzej bo po prostu w ogóle się nie staram jak mówię. Nie miałam żadnej blokady ani problemów z dogadaniem się ani nic takiego, po prostu się nie zastanawiam jak mam coś powiedzieć, czy to poprawnie czy nie whatever, mówię jak leci. I tak jakoś już zmęczona tym jestem, chciałabym mówić zajebiście już teraz na zawołanie, nie mam cierpliwości żeby czekać dłużej. Wydaje mi się, że osoby z kiepskim angielskim uczą się błyskawicznie, z każdym dniem widzą poprawę a ja utknęłam w punkcie.
Oszczędzanie - ahahaha, oczywiście jestem au poor. Przed wyjazdem byłam pewna, że bez problemu będę w stanie odłożyć pieniądze i pewnie z czasem przyjdzie taki moment, ale jak narazie jestem spłukana. Na początku jest tyle rzeczy do kupienia, wszystko czego zapomniało się z PL albo po prostu się nie opłacało brać, do tego wszyskiego trzeba spróbować no i w końcu też nie po to wyjechałam na drugi koniec świata żeby siedzieć w domu. A każde wyjście to kolejne $$$
Homesick - jak do tej pory wszystko ok, wiadomo tęsknie bardzo, ale nie jakoś nienormalnie, nie mam myśli o powrocie do PL, nie żałuje, że tu przyjechałam. Zwykle to są takie myśli co przemijają po chwili, najważniejsze żeby im się nie dać i wszystko będzie w porządku. Miałam tylko jeden taki gorszy moment któregoś wieczoru z tydzień temu ale też następnego dnia wszystko było ok.
Na początku też trochę byłam znudzona bo nie miałam za bardzo znajomych a czasu w ciągu dnia aż za dużo. Dotarcie do au pair z mojego cluster trochę mi zajęło. Dziewczyny, które są tutaj dłużej mają wyjebane na nowe, odpisać na maila to mega łaska, a co dopiero się spotkać. Ale teraz już spoko, znam w sumie sporo dziewczyn z okolicy chociaż z większością widziałam się tylko raz czy dwa. Ciężko też, wręcz niemożliwie jest dotrzeć do zwykłych amerykańców co w sumie jest smutne.
Co tam jeszcze, jedzenie! Osobiście jakoś nie odczułam tego okropnego amerykańskiego jedzenia, o którym tyle się naczytałam, pewnie dlatego, że w raczej w domu nie jadałam typowych polskich obiadków, a tutaj też mam to szczęście, że codziennie hości gotują świeży obiad a nie jakieś mrożonki. W knajpach też raczej spoko, porcje spore ale jeszcze z jakąś ogromną się nie spotkałam. Co do fastfoodów to w sumie za wiele nie zwiedziłam ale In-N-Out <3 Ale za to nienawidzę amerykańskiego chleba, chociaż w sumie chlebem to bym tego nie nazwała. Na początku było mi to obojętne, wszyscy narzekali ale mi to jakoś specjalnie mi nie przeszkadzało, ale teraz po dwóch miesiącach to nie powiem zjadłabym prawdziwy chlebek razowy czy świeżą kajzerkę, albo croissanta z biedry hahahaha. Jeszcze te bagle przeżyję, ale te pozostałe wyroby to masakra, nawet te niby lepsze, z wyższej półki. Muszę chyba w San Francisco poszukać jakiejś porządnej piekarni :(
Jak do tej pory nie zwiedziłam w sumie za dużo, właściwie to nic haha. Byłam tylko w pierwszy weekend z rodzinką na południe od LA, ale oprócz pięknej plaży nic tam nie widziałam, dwa razy SF, większość okolicy bliższej i raz plażowanie w Santa Cruz. Ale za to na Thanksgiving jadę na tydzień do NYC, I can't wait!!
Jakieś randomowe fotki, trochę chujowa jakość ale są haha: spacer do pier 39, lombard street, foczki, widok na miasto po morderczym wspięciu się na szczyt lombard, zachód słońca z widokiem na Golden Gate, zachód słońca i okolica, widok na Berkeley, SF, Oakland i całą zatokę, na zdjęciu chyba nie widać ale na żywo był piękny Golden Gate widoczny, snapy i selfie's lol, tak mam tylko jedną minę
To chyba na tyle. Zapraszam na INSTA i przesyłam pozdrowionka z Cali, buziaki :* :)